
Nada Surf powraca ze swoim, bagatela, jedenastym albumem i po raz kolejny dostarcza wiadomej muzyki bez w zasadzie jakichkolwiek odchyłów. Tu się nie wymyśla za każdym razem prochu, nie kombinuje i nie próbuje kogokolwiek zaskoczyć. Tu się proszę państwa, pisze ładne piosenki. Tu się gra dobrego indie rocka.
Zastanawiałem się, czy jeszcze pojawiają się takie płyty. Płyty ładne. Płyty, które – jak pisałem w recenzji poprzedniego krążka „You Konow Who You Are” – zapewniają odpowiedni poziom serotoniny we krwi. Bez jakichkolwiek aspiracji do zwyciężania świata. Nada Surf to przykład idealnego indie, które kiedyś, kiedy startował zespół REM, nazywało się rockiem koledżowym. Gitarowa alternatywa w jej najsubtelniejszym wydaniu. Częściej sięgająca po akustyczne gitary i bardzo ostrożnie obchodząca się z przesterami. A przede wszystkim nasiąknięta subtelną melodią, gdzieś na przecięciu alt country, gospel i bluesa. Melodie na tej płycie są nienachalne, żadne tam bombastyczne refreny, ale ładne, bardzo smaczne harmonie, które zyskują z czasem i nie zapomina się ich zbyt łatwo. Choć nie jestem w stanie powiedzieć czy jest tu jakiś jeden kawałek, który może stać się przebojem.
Czym różni się nowa płyta od swojej poprzedniczki? Wydaje mi się, że tym razem zespół, mimo wszystko, postawił na nieco bardziej rozbudowane – choć i tak proste – kompozycje, skutkiem czego trafia się tu nawet numer przekraczający sześć minut (świetna „Mathilda”). Nie ma mowy o muzycznej ekwilibrystyce, ale jeśli przyjrzymy się np. partiom basu, odkryjemy bogactwo dźwięków. Niby proste, ale z finezją i pomysłem zagrane. W zasadzie dotyczy to każdego instrumentu, i uważam, że to jest właśnie sztuka – stworzyć proste piosenki, które są wykonane ze smakiem i kunsztem instrumentalnym, bez popadania w przesadę. W zasadzie jedynie miejscami nieco nerwowy jak na ten materiał „Something I Should Do” i kończące płytę numery (wspomina „Mathilda” i „Ride in the Unknown”) mogą pochwalić się mocniejszym brzmieniem gitarowym, reszta to w zasadzie wariacje na temat wczesnego REM, zwiewne i mięciutkie. „So Much Love” to już klasyk, nostalgiczny „Live Learn and Forget”, radiowy banger „Just Wait”, podniosły „Looking for You” to esencja płyty.
W zasadzie nie widzę tu punktów słabych, choć wiem też, że dla niektórych może być to ogólnie słaba czyli nudna płyta. Jeśli macie deszczowo-kawowy, smęciarski nastrój to poszukajcie tego niepozornego krążka, opatrzonego akwarelowym malunkiem Melissy Unger. Przyjemna, nienachalna, niepotrzebna płyta, którą z przyjemnością wałkuję.
Arek Lerch