Jaka cecha powoduje, że na zespół warto zwrócić uwagę? Musi być maksymalnie bezczelny. Jeśli uznać, że to wystarczający czynnik stymulujący nasze zainteresowanie, Massgrav powinni grać trasy razem z Metalliką. Dawno nie spotkałem tak zarozumiałych i chamsko doskonałych rzezimieszków. Zapraszam zatem na scenę, gdzie punk rządzi w myśl zasady zrób to sam. A jak nie umiesz, to wypierdalaj…
Massgrav gra muzykę, której na pewno nie lubi pani HGW. Bo Szwedzi rzępolą głównie po squott’ach a przecież nasza stołeczna prezydentowa takowych miejsc nie uznaje, proponując raczej ich rezydentom miejsca w noclegowniach. Nie wątpię, że bezczelni mieszkańcy Sztokholmu i tam swoją muzyką by mocno zarządzili.
Przede wszystkim szybkość. Fast core (punk) w wykonaniu Massgrav to zawrót głowy i toporny crust przyspieszony do poziomu rozjechanego, wczesno-grindowego blasta. Nawet jeśli zaczynają swoje kawałki wolniejszymi fragmentami, to i tak, prędzej czy później, dostają szału i wypruwają kolejne, zawrotne tempa. Kawałki utrzymane w takiej manierze przewalają się przez głowę, zostawiając w niej sieczkę. Zespół gra prawie – prymitywnie, stawiając na generowanie maksymalnej wściekłości, niczym pożoga niszczy wyobrażenia o tym, jaki powinien być punk rock czy brutalny, szybki thrash, raczej sprzed dwóch dekad. Do tego dochodzi ta podskórna, kumulowana, szwedzka złość (czyta ktoś skandynawskie kryminały?), która jest chyba o wiele gorsza niż nasze, słowiańskie wkurwienie. Massgrav, niczym pijany drwal z siekierą w garści sieje postrach. Nie tylko muzyką, ale też i słowem – obrywa się każdemu po równo; wprawdzie teksty są w narodowym narzeczu muzyków, jednak, by nie zostawiać wątpliwości, pod każdym z nich zamieszczony jest we wkładce angielski komentarz. Dostaje się nawet tym, którzy nie lubią Sztokholmu – „jak wam nie pasuje, to wypieprzajcie do swoich gównianych dziur” – dowiadujemy się od zespołu. Uch, niewąska to musi być ekipa…
21 hitów nienawiści w wykonaniu Szwedów to niełatwy kawałek chleba. Nie dlatego, że skomplikowana to muza, powodem jest raczej fakt, że działa na słuchacza niczym dobry środek przeczyszczający. Przepłukuje nasze duszyczki i sumienia, przelatuje szybciutko przez układ trawienny zmuszając do wysiłku, pokazuje, gdzie znajdujemy się w tej swojej gonitwie za szczęściem. Może nie chodzi tu wcale o muzykę? Może chodzi o to, by wywrzeszczeć prosto w ładne, „metroseksualne” ryje prawdę o nas samych? Jeśli komuś punk kojarzy się z Kalifornią, niech omija „Still The Kings” szerokim łukiem. Za to miłośnikom punka i core’a z półki, gdzie rezyduje np. Enabler, płytka może się spodobać. Nie wystawiam zatem oceny, bo w zasadzie nie wiem, co analizować – postawę, poziom wkurzenia, muzykę czy może jeszcze coś innego? Płyta zdecydowanie wytrącająca z równowagi, czyli dokładnie taka, jaka być powinna. Choć na dzień dzisiejszy nie wiem, czy z tegoż powodu muzykom winszować czy przeklinać…
Arek Lerch