
Na przykładzie płyty „II” możemy dość dokładnie zdiagnozować co tak po prawdzie boli współczesnych, brutalnych hardcore’owców. Muzyczne poletko, kiedyś zdominowane przez Nowy Jork, dzisiaj posuwające muzykę do przodu dzięki europejskim – a w szczególności francuskim – wynalazcom, wydaje się być coraz bardziej zaplątane. Poszukiwanie czegoś nowego ma sens tylko wtedy, kiedy wynika z braku koniunktury. I pod tym względem muzykantów mających na koncie świetne płyty pod szyldem Weekend Nachos mogę spokojnie rozgrzeszyć.
Nagrywając „II” Like Rats na pewno nie liczyli na profity, fejm i stadiony. Pozostają sobą i tłuką muzykę niemożliwie smutną, wkurwioną i brutalną. Czyli… jest sukces? No… nie do końca. Może najpierw o tym co jest dobre. Zgadza się na pewno poziom adrenaliny. Współcześnie ujęta wściekłość wylewa się z tej płyty od pierwszych dźwięków. Tu nikt nie zamierza udawać, owijać w bawełnę, tylko od razu wali w łeb. Betonowe riffy, oparte o świetnie brzmiącą sekcję, niszczą, całe dobro współczesnego neo dark core’owego grania podane na tacy. Aranżacyjnie płyta także wpisuje się we współczesne rozumienie hardcore’owo/metalowego miksu z szczyptą sludge i doom, i paroma blastami dla smaku. Obok gwałtownych erupcji wściekle mielących bębnów mamy całą masę dołujących, sunących przy ziemi fragmentów. I to jest dobre – przy odpowiednim nagłośnieniu płyta miażdży ciężarem i złością, którą można dosłownie kroić.
Pod tym względem zespół nie oddala się od dokonań Weekend Nachos, choć w Like Rats bardziej odzywa się jednak sludge’owa natura muzykantów. Rzecz jasna, w dniu dzisiejszym nie jest to żadna nowość a załóg mieszających w tej części kotła nie brakuje. Wystarczy sięgnąć do katalogu Throatruiner Records. I byłaby to całkiem fajna płytka, gdyby nie jeden fakt – mianowicie, kiedy słucham całości, bardzo szybko rzuca mi się na ucho straszliwa miałkość kompozycyjna – w zasadzie wszystkie riffy brzmią niemal identycznie, zmienia się jedynie akcentowanie i konstrukcja utworów. Kiedy inni stali w kolejce po iskrę, muzycy Like Rats siedzieli pewnie w studiach tatuażu albo u psychiatry, kto wie…
Arek Lerch