
Rozstania bolą. Zazwyczaj… nieproporcjonalnie. Gdybym miał jednak ocenić, której ze stron konfliktu owe zawirowania bardziej zaszkodziły, sprawiłbym sobie nie lada zagwozdkę. Właściwie, jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi, ciężko dzisiaj mówić o całej sytuacji w sposób negatywny – zrodziła przecież dwa naprawdę dobre krążki. O tym, co było po drodze, najlepiej chyba zapomnieć.
Bo działo się zupełnie nieciekawie. Tryby perfekcyjnie dotąd funkcjonującego mechanizmu poczęły się rozjeżdżać, problemy narastały, by wreszcie – początkiem roku 2015 – znaleźć ujście w jakże lakonicznym komunikacie o usunięciu perkusisty, Guðmundura Óliego Pálmasona, z szeregów Sólstafir. Później były kolejne oświadczenia, zupełnie odmienne stanowiska i wielka cisza, w której to wzajemną niechęć można było wyczuć niemalże namacalnie. Nie pierwszy raz życie pokazało, że sukces zmienia, dzieli i mota ruchy. Kto zawinił ani co tak naprawdę było przyczyną wszystkich tych zawirowań, nie dowiemy się raczej nigdy. Nikt nic nie wie, nikt nie chce powiedzieć o całej sytuacji ani słowa. Ja dowiedziałem się jedynie, że Gummi chciał wręcz „za bardzo”. Cokolwiek miałoby to znaczyć.
Dwa lata później – patrząc z perspektywy nienasyconego miłośnika muzyki – nie mogłoby być lepiej. Miast jednego zespołu – są dwa. I oba wydały w 2017 krążki nieprzeciętne. Owszem, można mówić, że nowy bębniarz Sólstafir brzmi, jak zwykły wyrobnik; śmiać się, że synthpopy i Budka Suflera, i że „Berdreyminn” to rozmemłane, zwyczajnie nudne danie, którego wydanie twórcom „Ótty” czy „Svartir Sandar” po prostu ubliża. Łatwo powielać wspomniane opinie: po pierwsze dlatego, że tak właśnie rzecze tłum, a po drugie – bo w istotę „Berdreyminn” nie tak znów łatwo się wgryźć. To album raczej rozmarzony, niespieszny, operujący leniwymi, dźwiękowymi plamami. Czasami zadziwia rockową prostotą, w innym momencie pozwala zanurzyć się we wspomnianych, plamistych pejzażach… To naprawdę dobra płyta, całościowo może i ustępująca poprzednikom, jednakże chwilami osiągająca bliskość geniuszu tymże niedostępną.
A Katla.? Dość długo kazała na siebie czekać. Była ep –ka (bardzo udana, swoją drogą), było dozowanie napięcia związane z wydaniem pełnoprawnego debiutu. I wreszcie jest… „Móðurástin”. Po pierwsze – rzecz nie tak przebojowa, jak bym tego oczekiwał. Błędne założenia? Może i tak; ostatecznie, po z natury melancholijnych, chłodnych i wyniosłych Islandczykach trudno oczekiwać sypania szlagierami na prawo i lewo. Moje wyobrażenia nie były jednak bezpodstawne – opierały się na klasie singlowych „Hyldýpi” czy „Kaldidalur” (to akurat numer z ep – ki, który, ku mojemu ubolewaniu, nie znalazł miejsca na nowym krążku). Rzeczywistość pokazuje, że przebojowo bywa tylko momentami. Może to i lepiej? Dzięki temu nieliczne wyimki można jeszcze mocniej docenić, a zimny, desperacki klimat kreowany przez duet pozwala się w „Móðurástin” po prostu zapomnieć. Oczywiście, nie ma mowy o wysmakowaniu rodem z Sólstafir, bo i po tak ograniczonym osobowo składzie nie sposób oczekiwać snucia wielowątkowych, złożonych opowieści. To znaczy: nawet, jeżeli jest chłodno, jest także niezwykle prosto. To rzecz, do której trzeba przywyknąć, a nie mierzi ta prostota z jakże prozaicznego powodu: bronią się same kompozycje. Czasem przebija przez nie wyniosłość i melancholia bardziej stonowanych momentów, innym razem – jakże proste, stricte rockowe riffy. Jeżeli przy tym niewyszukaniu jesteśmy, proponuję zagłębić się w „Natthagi” – gitarową dyskotekę po islandzku; i piękną, i napełniającą pewnością, że gdyby Katla. podobne tańce uskuteczniała na przestrzeni całego krążka, jego przebojowość mogłaby ocierać się o nieznośność. A tak? Cieszy dostojny smutek ogółu. Szczególnie w „Hreggur” – naprawdę pięknym utworze, w którym to jeden intrygujący motyw dosłownie wychodzi z drugiego. Albo w numerze tytułowym, gdzie przejmujące, kobiece wokalizy mieszają się z metalową wręcz intensywnością i surowizną. Albo w zupełnie filmowym „Kul”. I nie przeraża nawet rozwleczona forma (podobnie, jak w przypadku krajan z GlerAkur; przecież, jeżeli opowieść jest zajmująca, czas zdaje się płynąć niezauważenie…). Tak – Katla. zaiste długo kazała na siebie czekać, ale chyba było warto.
„Móðurástin” czy „Berdreyminn”? A co to za pytanie? Obie. Debiut Katla. jest – mimo wszystko – krążkiem bardziej zwartym, tradycyjnym w formie, rockowym wręcz. Chyba równiejszym, niż nowy album Sólstafir. Ten, z kolei, zbliża się (choć tylko chwilami) do pułapu, którego osiągnięcia od dwójki debiutantów nie śmiał oczekiwać nikt. To świetne albumy. A chyba najbardziej cieszy fakt, że są takimi, będąc niejako pierwszymi krokami stawianymi w nowych okolicznościach. Naznaczone pewnym marginesem błędu i zwykłą niepewnością. Przyszłość maluje się w jasnych barwach.
Adam Gościniak