
Po trzech bardzo przeciętnych krążkach, po 14 latach posuchy, Interpol wreszcie przypomniał sobie, jak to jest nagrać dobrą płytę. Płytę, która może i nie zawojuje z miejsca wszystkich rankingów i zestawień i pewnie nie będzie za 15 lat wspominana tak dobrze jak legendarne już „Turn On The Bright Lights”, ale jednak płytę, która ma w sobie choć trochę magii znanej z debiutu.
Osobiście nigdy nie mogłem przekonać się do żadnej z płyt Interpol wydanych po 2004 roku. Zarówno „Our Love To Admire”, „Interpol”, jak i „El Pintor” słuchałem wielokrotnie, mając nadzieję, że za kilkunastym razem usłyszę tam coś, czego nie słyszałem wcześniej, a co mnie zachwyci, ale bez skutku. Na palcach jednej ręki mógłbym wymienić kawałki, które zapadły mi w pamięć. Na scenę weszli z hukiem, bo debiut to jedna z ważniejszych płyt tamtych lat, ale powoli wszyscy tracili nadzieję, że odzyskają choć odrobinę dawnego blasku. „Marauder” nie jest genialny, ale przełamuje stagnację. Brzmi świeżo i ma w sobie wigor oraz pomysły, których brakowało na poprzednich albumach, a do tego ma się wrażenie, że panowie podeszli do tego krążka na totalnym luzie; kompozycje nie są przekombinowane, a wprost przeciwnie – udowadniają, że w prostocie siła. Czy rzeczywiście Interpol wrzucił na luz, nie chciał już nikomu nic udowadniać i po prostu dobrze się bawić? Nie wiem, ale „Marauder” brzmi dokładnie w ten sposób. Dużo tutaj zapętlenia i powtarzania: sporo numerów opartych jest w zasadzie na jednym riffie, a że Paulowi Banksowi riffy tym razem bardzo się udały, to słucha się tego przednio. Cięte, oszczędne gitary stanowią idealny podkład pod wpadające w ucho melodie – i tak jak z poprzednich trzech krążków niewiele zapamiętałem, tak tu już po pierwszym odsłuchu kilka kawałków siedziało mi w głowie: choćby nostalgiczny „If You Really Love Nothing”, żywiołowe „Surveillance” czy, chyba najlepsze na płycie, „Number 10”. W zasadzie gdyby nie nudny, a do tego łudząco przypominający „Lampshades On Fire” Modest Mouse numer „Complications”, nie potrafiłbym wskazać najgorszego momentu na krążku.
„Marauder” to piłkarz grubo po trzydziestce, który stracił kilka lat kariery błąkając się po niższych ligach, ale na starość chce jeszcze dać o sobie znać i nawiązać do czasów młodości. Nigdy już nie będzie miał znów 20 lat, tego sprintu, kiwki i równie celnego strzału, ale nie poddaje się. I cóż, całkiem nieźle mu wychodzi, ale „Number 10” nosi już ktoś inny.
Paweł Drabarek