
Odkąd klasyczny thrash metal powrócił do łask, ciągle pojawiają się jakieś nowe zespoły, które mniej lub bardziej umiejętnie starają się skopiować brzmienie gwiazd gatunku. Ta swoista nekro – turystyka rzadko kiedy mnie rusza, bo też niewielu jest wykonawców, którzy potrafią zaproponować coś porywającego. Obawiam się, że w tym roku – poza Havokiem – nikomu nie uda się mnie przekonać.
Stacjonujący w Denver kwartet to stosunkowo młody twór. Założony w 2004 roku, doczekał się dwóch płyt długogrających i dzisiaj, z „Time Is Up” na koncie, jest dla mnie świeżym powiewem na lekko karykaturalnej, thrash’owej scenie. Zespół nie chce się upodabniać do idoli sprzed lat i choć z powodzeniem wykorzystuje sprawdzone, gatunkowe klisze, potrafi porwać za sprawą mega – żywiołowej gry i wojskowej wręcz dyscypliny. Nowe utwory są w zasadzie bardzo prostymi konstrukcjami, opartymi o wyrazistą rytmikę, skomponowanymi z myślą o wykorzystaniu potencjału gitarzystów. David Sanches i Reece Scrugg dogłębnie przeanalizowali stare, thrash’owe płyty, wyciągnęli z nich techniczne zagrywki, dodali kilka standardowych melodyjek i zblokowali z niemal crossover’ową energią. W wielu przypadkach muzyka musi budzić skojarzenia z grupami typu Suicidal Tendencies, jednak za sprawą popisów wokalisty, trzyma się mocno ram thrash metalu. Wszystko rozgrywa się w szalonym tempie, prosto i do przodu. Każde przejście, zwolnienie i akcent mają swój cel i właśnie ów brak chaosu, jakiegoś brudu czy luzu czyni z płyty niezłą petardę. Wprawdzie wymienione cechy bardzo sobie cenię, jednak w przypadku Havok koszarowy dryl jest jak najbardziej pożądany.
Największe petardy płyty to prościutki „Prepare For Attack”, klasyczne „Covering Fire” i „Time Is Up” oraz „Killing Tendencies”, gdzie zespół zastosował genialne w swojej oczywistości rozwiązanie, polegające na połączeniu uwolnionego riffu z podkładem gęsto bitej , podwójnej stopy. Niemal banalne, a w ich wykonaniu brzmi jak prawdziwe odkrycie. Wszystko jest jednocześnie bardzo oszczędnie zaaranżowane, bez zbędnych przejść i załamań, obliczone za to na maksymalną erupcję energii, co czyni z całej płyty jeden wielki, koncertowy pewnik. A jeśli lubicie coś bardziej skomplikowanego, proszę bardzo – jest „The Cleric”, gdzie w ciągu czterech minut Havok udowadnia, że z technicznego punktu widzenia są nie do pobicia. W tym kawałku każdy, łącznie z basistą, kombinuje jak szalony. A jednocześnie nadal utrzymane jest dobre tempo i szalony „drajw”.
Być może piszę tę recenzję zbyt szybko, jeszcze pod wpływem emocji, może brakuje mi dystansu, jednak w tym momencie uważam, że te 42 minuty nie mają słabych punktów. W sytuacji, kiedy Exodus odjeżdża w jakieś niemal progresywne rejony a Metallica stara się za sprawą tabunów dobrze opłaconych psychiatrów wskrzesić ducha sprzed dwóch dekad, młodziaki z Denver roznoszą wszystko za sprawą radosnego, niemal szczeniackiego pieprznięcia. Dynamitu nie wymyślili, ale za to potrafią się z nim obchodzić jak mało kto…
Arek Lerch