
Pamiętacie jeszcze Body Count? Szalone commando czarnoskórych hip-hopowców, którzy thrash metal grają lepiej od jego wielu – rzekomych – klasycznych przedstawicieli. Najnowszy krążek formacji „Bloodlusf” to stara, dobra jatka bez hamulców i subtelnego przekazu. Ma kopać i kopie z zapamiętałością. Do tegorocznego wydawnictwa Amerykanów przysiedliśmy z Pawłem, a efekty upajania się zawartością „Bloodlust” poniżej.
Łukasz: Pomyślałbyś kiedyś, Pawle, że najlepszy album z thrash metalem od wielu lat nagrają hip-hopowcy? W dodatku kolesie, którzy do metalu podchodzą na zasadzie zdrowej fascynacji, niźli dziwnej żądzy przekazu wiadomości o nuklearnej zagładzie. No i jeszcze Ice-T – znany głównie jako raper i aktor, a krzyczy lepiej od lwiej części tych młodych wilczków w katanach. Pozwolę sobie sparafrazować słynną sentencję polskiego idola prawicowej młodzieży: co z tym Body Count?
Paweł: W życiu bym nie pomyślał, ale być może jest to efekt tego luźnego podejścia właśnie. Ale, ale – twoim zdaniem nowy Body Count to najlepszy thrash od lat?
Łukasz: Tak, ale oczywiście nieco generalizujemy z tym luzem, jak i zamykaniem muzyki zespołu wyłącznie w gatunkowych ramach thrashu. Ice-T jest wkurzony na cały świat, czemu wyraźnie daje upust w swoich ofensywnych lirykach. Instrumentalnie zaś, oprócz thrashowych wystrzałów, goszczą tutaj skoczne patenty znane dobrze dzięki przedstawicielom groove metalu i kochany hardcore punk. Jeden wielki gar rozżarzonych nut gotowych do wybuchu. Nie zmienia to jednak faktu, że Ice-T z kolegami mają inne podejście do thrashu od jego młodocianych przedstawicieli w obecnych czasach. Jest w tym więcej autentyzmu i niekłamanego gniewu, bez zbędnego koniunkturalizmu.
Paweł: To teraz zastanówmy się – co o kondycji thrashu mówi fakt, że Ice-T z gromadą wydali jeden z lepszych krążków w tym gatunku od lat? Ta płyta jest kompletnie bez napinki zrobiona i ma świetny groove, dzięki któremu nie można się od płyty oderwać. Żadne tam techniczne wygibasy, strzał prosto w ryj, niejednokrotnie najprostszymi środkami. Czyli przeciwieństwo sporej części młodych, thrashowyh kapel, które tą swoją pseudo-progresywnością już męczą.
Łukasz: Wiesz, podejrzewam też, że oni tym albumem nawet na chwilę nie silą się by udowodnić słuchaczowi, jakim zajebistym zespołem nie są. Ot, weszli sobie kumple do studia i nagrali płytę, którą skomponowano na kilku garażowych sesjach zakrapianych hektolitrami złocistego trunku. Cenię takie podejście.
Paweł: Masz już ulubiony numer na płycie?
Łukasz: „Raining Blood/Postmortem” (śmiech). Poważnie mówiąc: najprawdopodobniej jest to otwierający „Civil War”. Niby wszyscy znamy te składniki: bujający rytm, zwarty riff i brawurowe przyspieszenie w końcowej sekwencji utworu, ale ja to kupuję. Jest moc, jest wygar i – przede wszystkim – jest pasja. A twój ulubiony kawałek?
Paweł: „Civil War” to kapitalny otwieracz, zgoda, ale mnie najbardziej przypadł do gustu ostatni numer – „Black Hoodie”. Składniki praktycznie takie same jak w pierwszym numerze (śmiech). Ale o to w tej zabawie chodzi – ja nie oczekuję, że nagrają 11 zupełnie różnych od siebie numerów. Swoją drogą, co sądzisz o coverze Slayera?
Łukasz: Bardzo solidny i poprzedzony naprawdę udaną introdukcją. Wiadomo, że nawet dla średniej klasy instrumentalistów odegranie kawałków Slayer nie stanowiłoby wyzwania, więc co do instrumentalnego poziomu coveru nie miałem zastrzeżeń. Z nieco większym dystansem podszedłem do wokalnej strony piosenki. Wszakże Ice-T nie ma nawet jednej czwartej tej pary w płucach, którą Araya epatował na pierwszych płytach Slayer. Na szczęście, i on sobie poradził, chwała mu za to. Jeśli mówimy o najlepszych momentach tej płyty, głupio byłoby nie wspomnieć o „Walk With Me…”. Thrashowa torpeda okazjonalnie wzbogacona o nawałnice blastów i Blythe’a, którego wokal wyśmienicie wpisał się w konwencję utworu.
Paweł: Z „Raining Blood” w bodycountowej wersji najbardziej podoba mi się wstęp (śmiech). Nie no, całkiem sprawnie odegrany numer i w sumie fajny hołd – ciekawe, że nie umieścili go na końcu, ale w środku. „Walk With Me…” – kolejny hołd dla Slayer, tym razem nie cover, a kompozycja autorska.
Łukasz: I popatrz na to – nawet hołdowanie Slayer wychodzi im lepiej niż adeptom thrashu z przypinkami na skórzanych kurtkach utrzymywanych przez wątłą pierś. Jeszcze raz podkreślę – HIP-HOPOWCOM.
Paweł: Ty chyba nie przepadasz za neosofixami, co? (śmiech)
Łukasz: Nie przepadam, ja wręcz ich kocham (śmiech). Darujmy sobie złośliwości i na chwilę przystańmy przy tekstach Ice-T – trafnie odwzorowują dzisiejszą brudną rzeczywistość, czyż nie?
Paweł: Kto ma opisywać i kontestować rzeczywistość, jak nie hip-hopowcy? Można powiedzieć, że Body Count są dłużnikami Trumpa – prawdopodobnie dzięki złości, która w muzykach się zrodziła za sprawą pana o pomarańczowej twarzy, krążek brzmi, jak brzmi.
Łukasz: Bardzo dobitny jest tekst do „No Lives Matter”. Bolesny strzał w policzek dla wszelkiej maści nadinterpretatorów.
Paweł: No i jeszcze „Bloodlust”. Proste, żołnierskie niemal słowa, ale jakże trafne.
Łukasz: No dobra, to krótko: czy „Bloodlust” lokuje się w szpicy twoich ulubionych – jak dotąd – wydawnictw z tego roku?
Paweł: Jeśli chodzi o metal – zdecydowanie. Natomiast nawiązując do początku naszej rozmowy – powiedz mi, który z thrash metalowych krążków wydanych w ostatnich latach zrobił na tobie równie dobre wrażenie?
Łukasz: Jest tego trochę. Swoje namieszał tegoroczny Power Trip, fajnie słucha się ostatniego Vektor, „Wildfire” Deströyer 666 zmiotło mnie z powierzchni ziemi. A u ciebie, jak się to ma?
Paweł: Podobnie. Power Trip, ostatnie, bardzo dobre Death Angel, czy też chilijski Ripper + kilka innych krążków, które przyjdą mi do głowy zapewne parę chwil po rozmowie. No, ale czy wrzuciłbym ich wszystkich do jednego worka z Body Count? Niech to pytanie pozostanie retoryczne.
Rozmawiali Paweł Drabarek i Łukasz Brzozowski