
Zespoły, które w danym momencie uznaje się za poszerzające formułę black metalu, mają z reguły dość krótką świeżość. Nowe spojrzenie na drętwą konwencję starcza przeważnie na nagranie jednej lub dwóch płyt, przy których gawiedź fanowsko-dziennikarska pokiwa głowami i pomruczy z uznaniem. W którymś momencie okazuje się, że o pomysł na dobrą muzykę już znacznie trudniej, i pozostaje kręcenie się wokół tych samych „udziwnień”, które przeterminowują się szybciej niż np. „staronorweskie” brzmienia. Pamiętacie industrialno-blackmetalowe wynalazki sprzed 15 lat? No właśnie. Tymczasem Oranssi Pazuzu z wiatrem w żaglach dopłynął do czwartej płyty, która nie tylko jest bardzo udana, ale wstępnie wydaje mi się ich najlepszym jak dotąd wydawnictwem.
Jakkolwiek dobrym albumem był wydany w 2013 Valonielu, wydawał mi się wtedy płytą „graniczną”, po której zacznie się zjazd jakościowy, wprost proporcjonalny do mojego zainteresowania muzyką Oranssi Pazuzu. Wizja łącząca – w pewnym uproszczeniu – black metal z rockową psychodelią wydawała się wtedy okrzepnięta i okopana na z góry upatrzonych pozycjach. „Värähtelijä” okazuje się płytą pod każdym względem „bardziej” od poprzedniczki – głośniejszą, brzydszą, a przy tym lepiej zaaranżowaną i napisaną. Jeśli Oranssi Pazuzu opisuje się tu i tam jako zespół łączący black metal z krautrockiem, to nigdy nie byli bliżej idealnej syntezy tych dwóch gatunków niż na swojej, bagatela, czwartej płycie. W kosmos poleciały lekko paździerzaste partie klawiszy z „Valonielu”, w niepamięć poszły fragmenty na siłę chwytliwe. Ostało się to, co w Oranssi najlepsze – trans, hipnotyczny gruz gitar napędzany wyciągniętą w miksie sekcją. Wokal jest praktycznie jedynym muzycznym łącznikiem z klasycznie rozumianym black metalem, ale też nie odstaje, wtapiając się w smołę powtarzanych w nieskończoność sfuzzowanych riffów. I praktycznie wszystkie one trafiają w punkt – prostotą, chwytliwością, surowym oddechem z pieczary. Standardowo czepiam się albumów trwających dłużej niż wynosi pojemność dwunastocalowego winyla, ale dobrych pomysłów starcza „Värähtelijä” na ponad godzinę solidnej muzycznej lewitacji.
Dzisiejsze Oranssi Pazuzu ma więcej wspólnego z jakąś piwniczną odpowiedzią na Föllakzoid czy The Cosmic Dead. Ale to tylko pewne formalne uproszczenie. Sednem jest ten „lot w kosmos”, o którym pisze się w ich kontekście już od wydania debiutanckiego „Muukalainen Puhuu”. Nie to, żeby nagle poprzednie płyty stały się gorsze, ale dopiero po wysłuchaniu „Värähtelijä” czuję, że ta muzyka dostała odpowiednie paliwo i wybiła się poza stratosferę – w czym wydatnie pomogło zrzucenie blackmetalowego balastu. Skoro droga do awansu do pierwszej ligi wiodła przez kilka mniejszych i większych wydawnictw, to tym lepiej dla słuchacza. Lubię Oranssi Pazuzu od lat, ale tak naprawdę dopiero teraz słyszę, że to zespół dla mnie.
Bartosz Cieślak