Najpierw szacunek. Szacunek, który w przypadku tej załogi jest tak oczywisty jak słońce i tego nikt nim nie może odmówić. Stworzyli łatwo rozpoznawalny styl, wywrócili ciężkie granie do góry nogami a przy tym pozostali zespołem całkowicie niezależnym, działającym według własnych reguł, konsekwentnym i cały czas trzymającym się z boku. Może nawet w pewnym sensie tajemniczym? Wieczny dół ukształtował się w latach 90. gdzieś na poziomie genialnego „Souls At Zero”, by w późniejszych latach dostarczać kolejnych, monumentalnych, lepszych czy gorszych dzieł. Ogólnie trzeba przyznać, że dzięki niewymuszonej formule działania, każda płyta była dopracowanym dziełem, które poniżej pewnego poziomu nie schodziło. Choć fakt pozostaje – od kiedy eksplodowała moda na żółwiowe tempa i cały ten sludge nurt, jakoś trudniej przychodzą mi zachwyty nad kolejnymi płytami. Neurosis do perfekcji opanował pewien styl, stworzył kanon i trzyma się go, z małymi odstępstwami do dnia dzisiejszego. I tu pojawia się małe kręcenie nosem – bo nowe dzieło, choć ponownie przynosi muzykę dopracowaną, stylową i nasyconą jak cholera, ale już nie tak elektryzującą. Trudno płodzić przez całe życie kamienie milowe i być wiecznym prorokiem; tak właśnie przyjmuję płytę Amerykanów. Materiał solidny, osadzony, w 200% neurosisowy, po prostu dobry, choć dość przewidywalny. Mroczny, ale momentami nużący, co jest paradoksem, bo to jedna z najkrótszych płyt tego zespołu. Na pewno nie tak dobry jak Honor Found In Decay. Wiem, że dla maniaków Neurosis to bluźnierstwo, ale mam wrażenie, że zespół znajduje się na jakimś zakręcie i znowu szuka swojego miejsca w życiu – to właśnie słyszę na „Fires Within Fires” – podobnie sądzi Grzesiek, z którym trochę sobie ponarzekaliśmy.
Więcej