Są zespoły i zwierzęta. Zespoły to takie twory, co działają planowo, rozwijają się i po pewnym czasie przyzwyczajamy się do tego, czego możemy się po nich spodziewać. Zwierzeta są dzikie, nieokiełznane i zawsze nas zaskoczą. Choć czasami zdarza się, że potrafią w zadziwiający sposób komibować ze swoją muzyką i zdrowiem słuchaczy. Taki jest Kvelertak. Za sprawą debiutu wbił się z hukiem na muzyczną scenę, przemodelował sposób koncertowej prezentacji (czytaj – pokazał jak można demolować sceny), drugą płytą Meir utwierdził poczucie równowagi między muzyką a dziczą przedstawianą na żywo. Zagrał parę doskonale przyjętych koncertów i… No właśnie. Dzisiaj z niepokojem spoglądam w stronę zespołu, bo nie wiedzieć czemu, muzykanci postanowili – dojrzeć, wydorośleć, ustatkować się i pokazać, że artystami dobrymi są. No i pograć sobie na fest, skutkiem czego mamy na nowej płycie kawałki i pięcio i dziewięciominutowe. Co, niestety, nie przekłada się na konkret. Nie wiem, co chcieli osiągnąć, ale nowa płyta jest dziełem, które w żaden sposób nie pokazuje szaleństwa tego składu, brakuje ikry i czegoś, co nazywane jest tu i ówdzie górnolotnie pierdolnięciem. Płyta się po prostu (nie sądziłem, że kiedyś tak o tym zespole napiszę…) snuje – numery miałyby sens gdyby je poskracać i to radykalnie. Niestety, Kveertak strzelił sobie jeśli nie w stopę, to przynajmniej w mały palec u nogi, bo „Nattesferd” portretuje zespół na wyraźnym rozdrożu – rozumiem, że chcą się zmieniać, że może już się „wyimprezowali”, ale można było ową dojrzałość i szaleństwo połączyć. Co nie znaczy, że ta płyta jest zła, bo ma parę błyszczących punktów, prezentuje ten specyficzny, rock’n’rollowo – skandynawski sznyt, ale jako całość, kompletny i zamknięty materiał, nie przekonuje. I o tym będzie poniższa, krótka dyskusja…
Więcej